Bożena Kowalska
Sztuka ciszy i
medytacji
Malarstwo
Mieczysława Knuta anno domini 2005 jest rezultatem dwadzieścia lat
trwającego procesu redukcji. Jest ono tak subtelne i ascetyczne, że
dostępne tylko odbiorcom o nieprzeciętnej wrażliwości odczuć i myśli.
Było ono takie właściwie zawsze.
Na początku, po
ukończeniu przez Knuta studiów w 1977r. pojawiały się jeszcze
w jego obrazach, choć tylko incydentalnie, mgłą jakby zasnute, ale
możliwe do odczytania popiersia czy głowy. Zanikły jednak bardzo
szybko ustępując temu, co już w tych, quasi-figuratywnych płótnach
było najważniejsze: szarym, monochromatycznym płaszczyznom
fakturalnym. W pierwszej połowie lat osiemdziesiątych były one jak
tablice kamienne, wydzielone sferyczną linią na płaskim tle i
zakłócone małymi, delikatnymi wtrętami: cienkiej, jasnej
kreski, ciemniejszego od struktury zygzaku czy naklejonego jakby na
obraz, trójkątnego strzępka materiału. Wszystko to iluzyjnie
namalowane, tak jak faktury płótna i grubo niekiedy na nim
położonej, zgruźlonej farby olejnej.
W późnych
latach osiemdziesiątych i jeszcze dziewięćdziesiątych bywało, że
zderzał artysta dwie różne struktury płótna i
wprowadzał kontrastujący z barwą namalowanej faktury różnej
wielkości prostokąt koloru; czasem białego przy zielonkawej szarości,
czerwonego przy grafitowej prawie-czerni, czy bladej zieleni przy
złotawo-szarym ugrze.
W pracach z końca
poprzedniego i początku obecnego dziesięciolecia wszelkie kontrasty i
wszelkie niemal zakłócenia iluzyjnych struktur zostały
zaniechane. Medytatywną ciszę, skupienie i pozorną monotonię tych
nowych obrazów przyrównać można jedynie do niektórych
utworów muzycznych, a zwłaszcza do III Symfonii Mikołaja
Góreckiego.
W 2002r. powstał
cykl 14 obrazów zatytułowany stosownie do cechującej je
skromności i oszczędności środków „Asketes”. Są
one wyzbyte nawiązań do czegokolwiek, co mogłoby budzić przedmiotowe
asocjacje. Toteż wydobyte z tła, prostokątne pola złudnych struktur
płótna i farby nie są już, jak bywało dawniej zamknięte u góry
sferycznie, co kojarzyło je z tablicami mojżeszowymi. Są tylko nieco
nieregularnymi prostokątami o ruchliwej, złudnie namalowanej fakturze
na niewiele różniących się od nich kolorystycznie, gładkich
tłach.
Te
niekonwencjonalne obrazy, zadziwiające dyskretną urodą, mimo ich
monotoniczności i dużego na pierwszy rzut oka podobieństwa, przy
głębszej, uważnej obserwacji, różnią się między sobą znacznie.
Zarówno pod względem kolorystyki jak fotorealistycznie
namalowaną, ale w każdym odmienną strukturą płótna i nałożonej
na nią farby. Różnią je także rozmaitego rodzaju, często mało
widoczne detale. Obok wypełniającej te płótna delikatnie
zabarwionej świetlistości rozlewającej się po powierzchni struktury
występują niekiedy na lewym jej obrzeżu wąskie pasma wyraziście
kolorowego blasku różowego czy różowawo-oranżowego. Na
niektórych obrazach jest dostrzegalny ślad pociągnięcia
pędzlem, jakby artysta udowadniał, że doskonała ich precyzja nie jest
dziełem sterowanego mechanizmu, lecz ludzkiej ręki. Na jednym z
płócien rysuje się po środku pionowo przebiegające jakby
pęknięcie czy szrama, na innym – ledwie widoczne litery z
greckiego alfabetu formułują słowo phos – światło, a jeszcze na
innym – delikatnym śladem w fakturze odciśnięty został
Malewiczowski krzyż. Wszystkie te, ledwie dostrzegalne znaki, czy
subtelne nasycenia barwne szarości: różem, fioletem lub
niebieskością osadzone są w sferze rzadkiej, wyrafinowanej
wrażliwości.
Malarstwo
Mieczysława Knuta swoją subtelność i w subtelności tej zawarte
bogactwo odczuć i niuansów barwnych w znacznej mierze
zawdzięcza świetnej szkole wrażliwości prof.. Władysława Jackiewicza,
pod którego kierunkiem studiował artysta w gdańskiej PWSSP.
Nic wprawdzie w sztukę młodego twórcy nie przeniknęło ze
sposobu artykulacji malarskiej ulubionego profesora, ale potrafił on
przekazać uczniowi potrzebę zawarcia w obrazach tego, co Kant
określał jako wzniosłość. Można nawet powiedzieć, że Mieczysław Knut
poprowadził ten trop dalej. W jego malarstwie bowiem ów
czynnik kontemplacyjnego piękna został nasycony metafizyką,
niedopowiedzianą jak wszystko w tych obrazach, atmosferą sacrum. Nie
jest to wykładnia jakiegoś określonego kultu, określonej
religijności. Być może chodzi tu nawet nie o świętość teistyczną, ale
o sacrum samej sztuki. Czyż jednak każda sztuka wysokiego lotu nie
jest swoistą formą poszukiwania Boga?
Malarstwo
Mieczysława Knuta jest ciche i kontemplacyjne. Jest dokładnym
przeciwieństwem modnej sztuki naszego czasu, sztuki, której
celem jest albo dostarczanie publiczności łatwej rozrywki, albo
agitacja polityczna, albo prowokacja i epatowanie: drastycznością i
wulgarnością, brzydotą i obscena, profanowaniem świętości i drwieniem
z tabu. Przeważnie jest ta sztuka powierzchowna, głośna i natrętna. W
tej natarczywości, chaosie i zgiełku zdaje się niemożliwym, by sztuka
tak uciszona subtelna i wytworna jak malarstwo Knuta mogła być
dostrzeżona. Zdarzają się jednak, choć rzadko, osoby obdarzone
wyjątkową czułością oczu i myśli, które potrafią w powszechnej
kakofonii i hałasie dostrzec i docenić wartość medytatywnej ciszy i
piękna wypowiadanych szeptem. Mieczysławowi Knutowi nie zależy na
masowej afirmacji. On wie, że istnieje tylko sztuka elitarna. Albo
sztuki nie ma.